Rzeszowianka stanęła przeciw milicji. Po latach zauważono ją i doceniono

KATEGORIA: HISTORIA / 16 czerwca 2019

Ujęcie z filmu „Czarny Czwartek”.
Fot. Wikimedia Commons / licencja Creative Commons 3.0

Rozmowa z rzeszowianką Sławiną Kargol, odznaczoną przez Prezydenta RP w maju tego toku Krzyżem Wolności i Solidarności - nagrodą za działalność opozycyjną wobec dyktatury komunistycznej.

Pomiędzy Pani pracą w Teatrze Lalki i Aktora „Kacperek” w Rzeszowie, a działalnością antykomunistyczną była duża różnica. Co przekonało Panią do takiej aktywności?

- Przede wszystkim rozpoczęło się to w stanie wojennym w 1981 roku od pomocy internowanym, których przywozili do szpitala. Byłam tam każdego dnia. Był to okres, kiedy obowiązywały kartki na żywność i rodziny musiały oddawać je na chorych do szpitala. Niestety, nie miało to wpływu na jadłospis szpitalny. Chorzy dostawali chleb i wodę na śniadanie i kolację, coś tam na obiad. Więc starałam się zdobywać dla nich choć trochę zdrowszą żywność. Kontaktowałam ich również z rodzinami. Dużo było internowanej młodzieży z Krakowa i różnych innych miejscowości spoza Rzeszowa.

I tak Pani weszła w konspirację?

- Więźniowie w szpitalu byli mniej pilnowani i często chcieli napisać o swojej sytuacji. Trzeba było to gdzieś dostarczyć, żeby zostało wydrukowane. Dlatego od razu włączyłam się w comiesięczne przygotowania paczek na Załęże. Z zakładu karnego dostawałam różne raporty, bo zawsze znaleźli się ludzie, którzy je przenieśli. Również przez tych, którzy przywozili internowanych do szpitala, staraliśmy się dostarczyć różne rzeczy.

Jak sobie dawaliście radę ze strażnikami?

Nie było łatwo, ale sposobów też było mnóstwo, na przykład przywiązywaliśmy chorym do nogi pod piżamą i tak pomagaliśmy. Jak w szpitalu nawiązałam kontakt z internowanymi, więc już zaczęłam jeździć do Krakowa do duszpasterstwa akademickiego u Jezuitów. Ponieważ internowanych przewozili z więzienia do więzienia, więc rodziny trzeba było zawiadomić. Ponadto wszystkie raporty, które udało się uzyskać od internowanych dostarczałam do arcybiskupa Tokarczuka. Mieliśmy spotkania u Niepokalanek w Jarosławiu. W piątek, poprzedzający jedyną wtedy wolną sobotę w miesiącu, po południu jechaliśmy do Jarosławia, gdzie do niedzieli mieliśmy spotkania z arcybiskupem Tokarczukiem. Różne rzeczy omawialiśmy, ale najważniejszą była możliwość czerpania od księdza arcybiskupa pięknych nauk, wspaniałej siły i jego niezłomnej postawy. Pięknie nas uczył: „Nie bój się, co może zrobić Ci człowiek, jeżeli Bóg jest z Tobą”, tak więc się modląc jeździliśmy z „bibułą” po kraju.

Co przewoziliście jako kurierzy?

Nie zawsze wiedziałam co wożę, bo paczki już były zapakowane. Dużo tego było. Objeżdżałam całe Bieszczady: Lutowiska, Dwernik, Dwerniczek, Czarną Ustrzycką, Ustrzyki Dolne i Górne, Lesko, Krosno, aż do Tyrawy Wołowskiej z matrycami dla „Bieszczadnika”. Tak trwało to od roku 1981 do 1987, wtedy wyjechałam do Stanów. Wszędzie jeździłam za swoje pieniądze, wydałam kilkadziesiąt tysięcy złotych, ale to nie jest istotne. Nawet ktoś kiedyś puścił plotkę do księdza u Bernardynów, że ja chyba pracuję na dwa fronty, bo nie biorę z kościoła żadnych pieniędzy i nie rozliczam się, tak jak robili to inni. Świadomie tego nie robiłam, bo nikt nigdy nie wiedział, gdzie ja jeżdżę i po co? Musiałam chronić syna, bo miał tylko mnie.

Ciężko było...

- Zahartowana jestem, bo wojnę przeżyłam. Byłam wtedy 12 letnim dzieckiem i musiałam szybko dorosnąć. Pewnych zdarzeń z wojny nie jestem w stanie do dzisiaj wymazać z pamięci. Po wojnie uczyłam się w Lublinie, a tam biskupem był prymas Stefan Wyszyński. On też potrafił ratować w różnych sytuacjach i był drogowskazem.

Sławina Kargol po odebraniu Krzyża Wolności i Solidarności.
Fot. IPN w Rzeszowie.

Jakie to uczucie, po tylu latach odebrać odznaczenie, które jest niejako docenieniem Pani wkładu w budowę niezależnej i demokratycznej ojczyzny?

- Niezwykle miłe uczucie. Jednak odbierając odznaczenie myślałam o synu. Jakie ofiary poniósł i co przeżył, bo do Stanów na czarno przyjechał przez Meksyk. Zostawiony sam sobie… W nocy pracował, żeby za dnia studiować malarstwo. Gdy w końcu dojechałam do syna, było trochę łatwiej. Niemniej przez swoją chorobę nie mogłam podejmować każdej pracy fizycznej. Postanowiłam, że skoro w domu muszę ugotować i posprzątać, to zajmę się chorymi. Wcale nie była to praca lżejsza, bo opieka nad nimi była przez 24 godziny na dobę przez 7 dni w tygodniu. Mój syn, który to wszystko musiał przeżyć, cały ten stres, niejednokrotnie głód, niech ma pamiątkę po matce.

Czy sytuacja w kraju Panią zadowala, choćby ostatnie wybory do europarlamentu?

- No niech pani nawet nie pyta! Ktoś próbował mnie nawet agitować na Brauna. Mówię, że to ostatni, na którego zagłosuję. Ja głosuję na Prawo i Sprawiedliwość. Przez całe swoje życie głosuję na ludzi solidarnych. W Ameryce też zawsze chodziłam do wyborów. Zdarzało się, że z New Yorku jechałam do Waszyngtonu, żeby zagłosować. Pielęgnowałam pamięć wśród Polonii. Mam dużo pamiątek związanych z historią Katynia i ks. Jerzego Popiełuszki oraz Festiwalem Twórczości Maryjnej, bo i takie coś wymyślili Polacy na obczyźnie.

Dziękuję serdecznie za rozmowę.

Rozmawiała Monika Lubowicz-Bać

Sławina Kargol, od 1980 r. była członkiem NSZZ „Solidarność” w Teatrze Lalki i Aktora „Kacperek” w Rzeszowie. Po wprowadzeniu stanu wojennego nawiązała współpracę z działaczami „Solidarności”, uczestniczyła w akcjach pomocy rodzinom internowanych. Działała w sieci kolportażu podziemnych publikacji Porozumienia Prasowego Solidarność Zwycięży oraz wydawnictw OKOR i Solidarności Walczącej. W jej mieszkaniu Milicja Obywatelska przeprowadzała kilkukrotnie rewizje.

  

Redaktor naczelny: Barbara Kędzierska
Wydawca
"Siedem - Barbara Kędzierska"
PORTAL INFORMACJI I OPINII
redakcja@czytajrzeszow.pl
35-026 Rzeszów, ul. Reformacka 4