Jak zachowujemy się jako goście na imprezie – czyli wesele oczami wokalistki

KATEGORIA: MIESZKAŃCY / 9 czerwca 2019

Fot. pixabay.com

Nasza redakcyjna koleżanka postanowiła w poniższym tekście połączyć swoje dwie życiowe pasje i zawody – muzykę i dziennikarstwo. Dzięki temu powstał felieton, w którym przedstawia doświadczonym okiem, jak wygląda przebieg przyjęcia weselnego ze sceny.

Gdy tylko minie okres Wielkiego Postu, ludzie pracujący w branży weselnej zacierają ręce. Pierwszą imprezę w sezonie gramy zwykle w śmigusa-dyngusa. Nie inaczej jest i w tym roku. Wesele trwa - my tu, oni tam. Zespół i goście weselni. Dzieli nas dziesięciocentymetrowe podwyższenie, w tych okolicznościach nazywane sceną. Stąd żaden szczegół weselnej szopki mi nie umyka.

Goście (każdy z nich w nowej kreacji) przekraczają próg sali balowej i da się zauważyć, że na ich twarzach przyklejony jest permanentny uśmiech. Iść teraz do stolika, czy zostać na parkiecie? – zdają się pytać ich nerwowo patrzące na prawo i lewo oczy. Tamci ustawiają się w półkole. Zróbmy tak jak oni. Na powitanie państwa młodych przechylono już kieliszki z szampanem i odśpiewano tradycyjne „Sto lat”. Teraz goście poszukują swoich miejsc przy stołach, zaglądając z ciekawością na poustawiane przed każdym talerzykiem kartoniki z wydrukowanymi imionami. Podano rosół. Kobiety zdenerwowane, bo kluski kleją się do brody przy okazji rozmazując drogą szminkę. Wszyscy komentują wyśmienitego dewolaja z serem i pieczarkami. Tak, tak – wyjaśnia mama pani młodej - wybraliśmy najlepszą ofertę caternigową.

Przy jednym ze stolików siedzi jeszcze nieco onieśmielony jegomość wraz z żoną. Włosy kręcone i postawione na żelu. Na szyi widać rzemyk, który dyskretnie wystaje z rozpiętej o jeden guzik za dużo eleganckiej koszuli. W oku błysk godny latynoskiego łamacza serc, który dostrzeże tylko wytrawny obserwator, bo na razie pan Loczek zachowuje się godnie, ukazując swe dżentelmeńskie maniery wyłącznie swej żonie. Jednak wystarczy kilka szybkich łyków czystej, aby zaczął łypać wzrokiem w poszukiwaniu kobiety, którą obdarzy swym dyskretnym uwodzeniem.

Na początku gramy spokojne utwory, jednak wraz z natężeniem upojenia alkoholowego gości, zwiększamy tempo i pozwalamy weselnikom się wyszaleć. Starosta dzielnie krąży wśród stolików i rozdaje zaszronione litrowe butelki samicy żubra. Pląsy trwają. Dziewczyny pościągały już szpilki, a chłopaki marynarki. Dochodzi północ, czyli czas weselnych oczepin. Dla jednych to chwila dobrej zabawy, a dla niektórych moment, w którym lepiej wyjść na zewnątrz zapalić papierosa. Wszystkie rozanielone panny krążą wokół pani młodej, aby złapać upragniony welon. Ale nic z tego, bo tata pana młodego już wcześniej ustalił z nami, że zespół ma grać tak, żeby wypadło na Kasię i Mariusza, bo przecież oni już 3 lata razem chodzą i to na pewno zmobilizuje ich do ustalenia daty ślubu. No…, na pewno...

Po oczepinach i innych bardzo dziwnych i integrujących dwie zwaśnione rodziny zabawach, przychodzi moment, po którym nie wiem, jakim cudem dam radę dotrwać do rana bez snu. Po czwartej już filiżance kawy wyśpiewuję wszystkie obowiązkowe hity weselne. Dedykacja dla wujka Zbyszka - piosenka „Hej z góry z góry”, dla cioci Heli „Złote obrączki”, bo akurat dzisiaj wypada 35 rocznica jej ślubu z wujem. Dominika ma za dwa dni dziewiętnaste urodziny i bardzo chce żebyśmy zagrali „Przez twe oczy zielone” po raz trzeci tej nocy. Wszystkie prośby spełnione. Jakiś pijany jegomość (jak się okazuje to kuzyn dziadka mamy pana młodego) prosi mnie do tańca, bo „co to wokalistka nie będzie tak sama stać, niech też się z nami pobawi!”. Po wiszącym na szyi rzemyku rozpoznaję w nieznajomym pana Loczka, na którego zwróciłam uwagę już przy rosole. Jednak miałam nosa co do jego temperamentu. Uśmiecham się uprzejmie i mówię, że jestem w pracy i nie będę z nim tańczyć. Muszę powtórzyć to osiem razy, bo alko-tancerz nie odpuszcza.

Na stoliki kelnerzy przynoszą ostatni obowiązkowy posiłek tej nocy – barszczyk czerwony z kapuśniaczkami, żartobliwie nazywany przez zespoły weselne „wyganiaczem z imprezy”. O tej godzinie łyk ciepłego płynu jest jak miód na moje zmęczone śpiewaniem gardło. Około godziny trzeciej przyjeżdża autokar, który zabiera na pokład większość gości. Na parkiecie wytrwale bawi się jeszcze grupka znajomych pary młodej. Zwalniamy tempo, żeby ich mózgi nieświadomie zaczęły zasypiać. Sala powoli zaczyna być pusta. Żegnamy się z parą młodą i zaczynamy składanie sprzętu. Ściągam szpilki. Za tydzień to samo.

Kamila Szeliga

  

Redaktor naczelny: Barbara Kędzierska
Wydawca
"Siedem - Barbara Kędzierska"
PORTAL INFORMACJI I OPINII
redakcja@czytajrzeszow.pl
35-026 Rzeszów, ul. Reformacka 4