Ocalić pamięć o Polakach z dawnego Lwowa. Rozmowa z Beatą Kost

KATEGORIA: KULTURA / 23 września 2018

Beata Kost
Fot. Michał Okrzeszowski

17 września Rzeszów odwiedziła Beata Kost – polska dziennikarka i pisarka ze Lwowa, absolwentka Uniwersytetu Warszawskiego. Podczas spotkania w Wojewódzkiej i Miejskiej Bibliotece Publicznej, dziennikarka polskojęzycznego „Kuriera Galicyjskiego” opowiadała o swoich książkach – „Albumie Lwowskim” i „Kobietach ze Lwowa”.

Rozmowa z Beatą Kost

Najbardziej interesuje się Pani Lwowem z czasów austro – węgierskich…

Z czasu zaborów. To znacznie szersze pojęcie. Lwów był pod zaborem austriackim od 1772 roku, a Austro-Węgry powstały dopiero w 1867 roku. Wtedy też Austriacy nadali Galicji autonomię.

Dlaczego czasy zaborów są dla Pani tak ciekawe, a nie np. okres międzywojenny?

Myślę, że to trochę na przekór. Okres dwudziestolecia międzywojennego jest bardzo oczywisty i wszyscy doskonale rozumieją, że przedwojenny Lwów to Uniwersytet Jana Kazimierza, Politechnika, Teatr czy Ossolineum. Jednak to wszystko miało swoje początki w czasie zaborów. To jest bardzo ciekawy okres z wielu względów. Po pierwsze, jest niedoceniany, bo kraju nie było na mapie. To powoduje marginalizowanie wielu ciekawych rzeczy, które się wtedy działy. Zauważamy tylko powstania i nic poza tym, ale nie widzimy wkładu wielu ludzi w nieustanną budowę społeczeństwa.

Pracy organicznej?

Tak, ona się zaczęła o wiele wcześniej zanim nastał pozytywizm. Na przykład początki Ossolineum to jest okres, kiedy z pieniędzy osób prywatnych powstają gazety, biblioteki, teatry. To był przecież czas, kiedy rządził obcy. Wiadomo, że Rosjanin, Prusak czy Austriak nie chciał finansować różnych działań Polaków, bo wiedział czym to groziło. Jednak fascynuje mnie to, że wielu Polakom tak bardzo chciało się działać dla innych. Chciałeś chodzić do teatru? - Załóż scenę! Chciałeś czytać gazetę? - Wydawaj gazetę! Można tak opowiadać w nieskończoność. Wiadomo, że zabór austriacki był wyjątkowy, bo Austria przeżywała dziwne koleje losu. Po klęsce w wojnie z Prusami to było słabe państwo, które wciąż oddawało trochę wolności. Wciąż więcej i więcej, aż po autonomię, kiedy można było odetchnąć prawie pełną piersią. Jednak to praca społeczna ludzi najbardziej mi imponuje. Kiedy patrzę na koleje ich życia, to one nie raz okazują się bardzo smutne. Niektórzy wydawali ostatni przysłowiowy grosz żeby realizować jakieś swoje zamierzenia. Oczywiście ci ludzie nie byli idealni, oni żyli normalnie tak jak żyje każdy z nas, mieli swoje sympatie i antypatie. Przecież tak samo jak w wolnym społeczeństwie ścierały się opcje polityczne, każdy miał inną wizję. Jednak były dla nich pewne sprawy ponad podziałami. Myślę, że takiego wymiaru nam teraz brakuje.

Czy śledząc historie z czasu zaborów natrafia Pani na ruch ukraiński? Bo tam też wiele się działo, choć nie na taką skalę jak u Polaków.

Oczywiście, że tak. To był okres, kiedy ówcześni Rusini zaczęli mówić o sobie: „Ukraińcy”. Pojawiały się zespoły teatralne, instytucje, gazety. Co ciekawe, bardzo często działały one nie z nadania austriackiego, tylko dzięki temu, że parlament galicyjski – Sejm Krajowy finansował je na miejscu, o czym się też niewiele mówi. Jeżeli jednak chodzi o moją działalność, to raczej zajmuję się czym innym. Powszechna niewiedza, a czasem wręcz zupełny brak wiedzy o Lwowie powoduje, że trzeba się zająć tematami, które jako Polce są mi bliższe.

Wspomniała Pani, że „Album Lwowski” powstał dzięki zainteresowaniu Cmentarzem Łyczakowskim i zapomnianymi postaciami, które tam spoczywają.

Chyba wyłącznie dzięki temu. Spacerując po cmentarzu widziałam groby znanych osób, takich jak Zapolska, Bełza, Konopnicka, Grottger, czy Ordon, ale poza nimi były całe rzesze innych - mniej znanych i zapomnianych. To właśnie spowodowało, że zajęły mnie postacie zapomniane. Na ich grobach często nie było zniczy.

Wtedy przeprowadziła Pani coś w rodzaju śledztwa, poszukiwań?

Szukałam śladów w jakichś materiałach drukowanych. Także dzięki kwerendom archiwalnym z małych tekstów wyrastały większe, a potem jeszcze większe. Później były to opowieści do książki, które najpierw złożyły się na „Album Lwowski”, a teraz na drugą część, czyli „Kobiety ze Lwowa”.

Jest Pani lwowianką od urodzenia. Jak wyglądało wasze codzienne życie? Czy mieliście język polski w szkołach?

W polskiej szkole język polski był językiem wykładowym. Najpierw trzy, a potem dwie polskie szkoły funkcjonowały we Lwowie od zakończenia II wojny światowej. Podobnie było z kościołami – najpierw były trzy, a potem dwa, bo społeczność się kurczyła. Władze też chciały interweniować, żeby pokazać nasze miejsce w szeregu, ale jednak szkoła działała. Patrząc z perspektywy lat uważam, że była na dość dobrym poziomie, ze świetnymi nauczycielami, a szczególnie polonistką. Dzięki niej ukształtowały się pewne nasze zainteresowania. Angażowała nas w działalność społeczną, i próbowała zainteresować literaturą, historią, więc na pewno była jedną z takich kobiet, które opisałam w książce „Kobiety ze Lwowa”. Była też założycielką teatrzyku, który działał przy szkole. Obecnie jest to szkoła Św. Marii Magdaleny. Tak jak przed wojną, ma tę samą patronkę.

Czy we Lwowie była też polska szkoła średnia?

Tam jest trochę inny system edukacji. Szkoła podstawowa płynnie przechodziła w średnią, po ośmiu klasach były jeszcze dwie klasy (w obecnym systemie są trzy). Po ósmej klasie można odejść, albo zostać i zdawać maturę. Tak było w moim przypadku.

Jak to się stało, że po wojnie Pani rodzina została na miejscu, we Lwowie?

Nawet w momencie zawirowań dziejowych nigdy nie jest tak, że w stu procentach wymieni się cała ludność. Zawsze ktoś z powodów rodzinnych, czy innych okoliczności zostanie na miejscu. Z całej dużej rodziny, tylko moi dziadkowie z jednej i drugiej strony rodziny zostali. Tak się po prostu ułożyły losy, a potem już trzeba było tamtą rzeczywistość ogarnąć i ludzie w rozmaity sposób sobie radzili zawodowo. Miejscem, które skupiało ich jako Polaków, poza szkołami był tylko kościół, bo tylko tyle można było robić, żadna inna działalność nie była możliwa. Później powstał też Polski Teatr Ludowy, który działa do tej pory. To były wyspy na mapie Lwowa, które były historią powojennej polskiej społeczności.

Czy rozpad Związku Radzieckiego i powstanie Ukrainy odczuliście jako jakąś wyraźną zmianę?

Nie mogę się do tego odnieść, ponieważ byłam zbyt młoda, dla mnie to są wczesne lata szkolne.

Uderzyło mnie to, że miała Pani wrażenie, że mieszka w Polsce, a dopiero doświadczenie pobytu na granicy uświadomiło, że jednak ta granica rzeczywiście jest.

To było bardzo specyficzne doświadczenie. Gdy byłam dzieckiem, nie było polskiej edukacji przedszkolnej, więc dziadkowie się spotykali i zabierali wnuki na spacery żeby mogły mówić w języku polskim. Rodziny się znały, bo to nie była duża społeczność. To rzeczywiście była jakaś enklawa. Żyjąc w warunkach, gdzie tak dużo było polskości, nietrudno było myśleć, że tak wygląda ten świat. Poza tym w domu odbieraliśmy polskie radio i polską telewizję. Każdy kto chciał, mógł sobie chałupniczą metodą zrobić antenę, która odbierała pierwszy i drugi program polskiej telewizji. Radia można bez problemów słuchać do tej pory w niektórych częściach Lwowa.

Czy Ukraińcy nie czują jakiegoś „zagrożenia” z waszej strony, czy nie boją się polskiej mniejszości?

Nie wiem czy miasto, które liczy prawie 728 tysięcy mieszkańców może czuć jakieś zagrożenie z powodu kilkutysięcznej mniejszości. Często Ukraińcy w ogóle nie mają pojęcia, że jacyś Polacy mieszkają we Lwowie. Chociaż z drugiej strony, nie raz możemy to bardzo dobitnie odczuć, że nie jesteśmy tam mile widziani. Przykładem jest choćby historia nie oddanego kościoła św. Marii Magdaleny, o który parafia ubiega się od kilkunastu lat. Ona pokazuje trochę bezinteresowną złośliwość władz. Bo my naprawdę nie możemy być żadnym zagrożeniem, ale sprawy, które można by uregulować, nie raz nie są regulowane z powodu jakiejś niechęci.

Następną Pani książką będzie druga część „Kobiet ze Lwowa”?

Taki jest plan na najbliższe miesiące i zobaczymy co z niego wyniknie. Mam nadzieję, że się uda, bo barwnych postaci do opisania jest dużo. Życiorysy są tak ciekawe, że warto by było coś jeszcze o nich napisać.

rozmawiał Michał Okrzeszowski

  

Redaktor naczelny: Barbara Kędzierska
Wydawca
"Siedem - Barbara Kędzierska"
PORTAL INFORMACJI I OPINII
redakcja@czytajrzeszow.pl
35-026 Rzeszów, ul. Reformacka 4