Zmarł Kazimierz Rzucidło. Przez lata wyprowadzał w pole rzeszowską UB

KATEGORIA: HISTORIA / 12 czerwca 2020

W środę 10 czerwca w wieku 95 lat zmarł w Rzeszowie człowiek legenda – Kazimierz Rzucidło. Należał do najbliższej obstawy pułkownika Łukasza Cieplińskiego, członek tajemniczego oddziału Straży WiN, w końcu – żołnierz wyklęty. Był ostatnim ukrywającym się partyzantem podziemia antykomunistycznego na Rzeszowszczyźnie, który długo wyprowadzał w pole organa bezpieczeństwa.

Kazimierz Rzucidło przez wiele lat skrywał największą tajemnicę rzeszowskiego podziemia – lokalizację olbrzymiego polowego arsenału broni. Ujawnił go dopiero niedawno, po kilkudziesięciu latach. Zastanawiające jest, co się potem z tym arsenałem stało.

Mieliśmy jeszcze okazję porozmawiać o wszystkich tych wydarzeniach z panem Kazimierzem. Parę lat temu, jeszcze jako zespół TWiNN, przygotowaliśmy z nim obszerny wywiad o szczegółach jego akcji. Dziś chcemy go Państwu przypomnieć.

Kazimierz Rzucidło po wielu latach prześladowań doczekał się uhonorowania. Prezydent RP Lech Kaczyński odznaczył go Orderem Polonia Restituta, a prezydent Andrzej Duda Medalem 100-lecia Odzyskania Niepodległości. Pogrzeb Kazimierza Rzucidło odbędzie się w sobotę 13 czerwca o godz. 12 na Przybyszówce.

1. ARSENAŁ

TWiNN: Dopiero w 1999 roku, a więc stosunkowo niedawno zdecydował się Pan ujawnić władzom jedną z największych tajemnic podziemia antykomunistycznego na Podkarpaciu. Był nim główny skład broni Inspektoratu rzeszowskiego AK, a potem WiN.

Tak, rzeczywiście. Od lutego 1945 r. byłem w Inspektoracie osobiście odpowiedzialny za ukrycie i przechowanie tej broni. Był to magazyn będący w okresie okupacji w bezpośredniej dyspozycji dowódcy Inspektoratu Rzeszowskiego AK. Początkowo był nim mjr Łukasz Ciepliński aresztowany przez UB w 1947 i zamordowany w 1951 r., po nim mjr Adam Lazarowicz zamordowany również w tym roku. Potem magazyn był w dyspozycji mojego dowódcy Kazimierza Dziekońskiego ps. „Bruno”. W końcu, gdy pod koniec 1947 r. zdekonspirowany musiał on uciekać na Zachód, pieczę nad magazynem w całości objąłem ja.

Ze względu na przeznaczenie tej broni jako wsparcie dla oddziałów całego inspektoratu, magazyn składał się przede wszystkim z silnej broni wsparcia. Było to siedemnaście karabinów maszynowych – głównie brytyjskie Breny i niemieckie MG-34, był też brytyjski granatnik przeciwpancerny PIAT z zapasem amunicji, oraz duży zasób materiałów wybuchowych – 25 kilogramów trotylu, lonty, zapalniki, detonatory. Uzupełnienie stanowiło kilkanaście sztuk broni osobistej – brytyjskie pistolety maszynowe Sten, niemieckie pistolety maszynowe Schmeisser i Bergman, a także parę sztuk karabinów i broni krótkiej. Magazyn był też zaopatrzony w duże ilości amunicji – łącznie około 20 tysięcy sztuk. Gdy ujawniłem ten skład policji, funkcjonariusze byli tak zdumieni, że w ciągu kwadransa sprowadzili do niego Komendanta Wojewódzkiego Policji. Nie mogli uwierzyć, że takie zapasy broni były jeszcze w terenie do dyspozycji.

TWiNN: Co się stało z tą bronią?

Została zabrana przez policję do ekspertyzy. Miałem nadzieję że teraz, po odzyskaniu przez Polskę niepodległości będzie ją można pokazać społeczeństwu. Mogła na przykład stanowić doskonałą ekspozycję rzeszowskiego muzeum i stanowić pamiątkę po Polsce Podziemnej, po Łukaszu Cieplińskim. Na razie się na to nie zanosi. Nie wiem, dlaczego władze wciąż nie chcą jej udostępnić.

TWiNN: A czy po odkryciu tej broni stanowiła ona jeszcze jakąś wartość?

Oczywiście. Broń była doskonale zakonserwowana. Przez dziesięciolecia leżała nietknięta w zamaskowanej komorze pod podłogą wozowni należącej do Józefa Polaka w Rudnej Wielkiej. Gdy tuż po jej wydobyciu miałem możliwość zbadania jej, odczyściłem ze smaru jeden z jej egzemplarzy. Szybko pod warstwą zabezpieczenia ukazał się czysty metal. Sądzę, że ta broń w dużej mierze jest nadal sprawna. Teraz spoczywa pewnie gdzieś w magazynach Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Ze względów bezpieczeństwa postanowiono jedynie unieszkodliwić materiały wybuchowe, detonatory, granaty do Piata i część amunicji. Zdetonowano to wszystko na poligonie w Nowej Dębie. Dobrze, że posłuchano mnie, aby detonować ją na trzy razy. Byłem przy tym i każdy z wybuchów i tak był bardzo silny.

TWiNN: Słuchając tego można się poczuć, jakby przenosiło nas w czasie. Jak przez tyle lat udało się zachować w tajemnicy tak wielki arsenał? Wszyscy wiemy, jak bardzo organy tzw. bezpieczeństwa starały się zlikwidować każdy najmniejszy element dawnego Państwa Podziemnego. A tu okazuje się, że ocalał jeden z głównych magazynów broni.

Mniejszych magazynów było znacznie więcej. Ja sam nadzorowałem jeszcze dwa inne. Jeden z nich w lesie odkryli sowieci zaraz po wojnie, drugi „wpadł” dopiero w 1979 roku. Był ukryty w drewnianym stropie Domu Ludowego w Miłocinie. Gdy ówczesne władze przystąpiły do remontu tego budynku, okazało się, że między drewnianymi belkami znajdują się pistolety maszynowe. Główny magazyn był jednak największy i lepiej zabezpieczony. Oprócz mnie wiedział o nim tylko właściciel wozowni Józef Polak. Myślę, że to dotrzymanie pełnych reguł konspiracji uratowało nas przez dekonspiracją przed władzami stalinowskimi i przed niechybną śmiercią.

2. KONSPIRACJA

TWiNN: Sięgnijmy w takim razie głębiej w przeszłość. Jak do tego doszło, że osobiście odpowiadał Pan za tak wielką ilość broni?

Wszystko zaczęło się w 1944 roku. Od dwóch lat byłem już wtedy zaprzysiężony jako żołnierz AK, ale dopiero w tym czasie pod pseudonimem „Kowal” wszedłem w skład jednego z najbardziej elitarnych oddziałów podziemia na Podkarpaciu. Była to kilkunastoosobowa bojówka dywersyjna stworzona do osobistej dyspozycji szefa Inspektoratu Rzeszów AK Łukasza Cieplińskiego. W naszych rozkazach występował on wtedy pod pseudonimem „Dowódca 100”. Naszym bezpośrednim przełożonym był podporucznik Stanisław Panek z Lutczy ps. „Gil”. Obowiązywała nas najgłębsza konspiracja. W odróżnieniu od wielu innych oddziałów partyzanckich, żądnemu z nas nie wolno było robić sobie żadnych zdjęć, nie mówiąc już o pamiątkowych zdjęciach całej grupy. Do naszych zadań przede wszystkim należało zabezpieczanie odpraw dowódczych Cieplińskiego i innych oficerów. Z biegiem czasu dostawaliśmy także bardziej skomplikowane zadania. Miałem wtedy 19 lat i byłem najmłodszym członkiem bojówki.

TWiNN: Jakie to były zadania?

Duże znaczenie dla podziemia miały akcje penetracji kolejowych transportów uzbrojenia w 1943 r. Niemcy bardzo skrupulatnie pilnowali transportów wojskowych na Wschód. Tymczasem nasz wywiad ustalił, że transporty zdobycznej sowieckiej broni ze Wschodu kierowane do przetopu w hutach Rzeszy były całkiem niezabezpieczone. Zakradaliśmy się więc regularnie do wagonów z bronią na stacji Rzeszów i potem w trakcie jazdy pociągu na odcinku torów do Dębicy, najczęściej w okolicach Rudnej Wielkiej, wyrzucaliśmy na zewnątrz całe skrzynie z uzbrojeniem. W ten sposób podziemie na Podkarpaciu zdobyło wiele egzemplarzy sprawnej broni – karabinów, broni automatycznej, a nawet granatów. Wtedy co prawda nie należałem jeszcze do bojówki Cieplińskiego, ale uczestniczyłem w jej akcjach.

TWiNN: Nie możemy o to nie zapytać. Czy bojówka dywersyjna wykonywała wyroki śmierci?

Owszem, taka była konieczność obrony. W tym czasie Inspektorat Rzeszów Armii Krajowej realizował wspólną dla wszystkich terenów okupowanych akcję „Kośba”. Polegała ona na likwidacji najbardziej niebezpiecznych konfidentów i informatorów Gestapo. W każdym z takich przypadków sprawę poprzedzało rozpoznanie dowodów zdrady przed sądem Państwa Podziemnego. Nasza grupa wykonała wyroki na 8 takich osobach, choć na terenie całego inspektoratu liczba zamachów była znacznie większa. To była bardzo szeroka akcja na Rzeszowszczyźnie mimo, że historykom kojarzy się głównie z zamachem na gestapowców Pottembauma i Flaschkego w Rzeszowie.

Friedrich Pottebaum i Johan Flaschke byli odpowiedzialni za najbardziej nieludzkie tortury stosowane na więźniach w rzeszowskim gestapo. Dowództwo Armii Krajowej zawsze szczegółowo rozważało wykonanie wyroku na Niemcach. Takie akcje groziły krwawym odwetem na ludności cywilnej. W tym wypadku okrucieństwo gestapowców i ich plan rozbicia siatki podziemia skłoniły dowództwo do radykalnych działań. Zamach zaplanowano na 25 maja 1944 r. Dowództwo akcji powierzono Józefowi Jedynakowi ps. „Jot” z Rzeszowa. Jej wykonawcą był podchorąży Władysław Skubisz z Krasnego ps. „Pingwin” wraz z kilkoma ludźmi obstawy. Akcja została przeprowadzona na ul. Batorego. Gdy tylko nasi chłopcy zauważyli zbliżającą się dorożkę z gestapowcami, wszystko potoczyło się bardzo szybko. Po kilkunastu sekundach zostali zlikwidowani Pottebaum, Flaschke i współpracujący z nimi ukraiński woźnica. Akcja odbiła się dużym echem i myślę, że uniemożliwiła Niemcom rozpracowanie AK na Rzeszowszczyźnie, która w tym czasie przygotowywała się do ważnej akcji „Burza”.

TWiNN: Kiedy przekonał się Pan, jakie niebezpieczeństwo grozi żołnierzom podziemia ze strony Armii Czerwonej i ze strony przychodzącej za nią władzy ludowej?

Bardzo szybko. Rzeszów został wyzwolony 2 sierpnia 1944 w ramach akcji „Burza” przez oddziały AK, tuż przed wkroczeniem wojsk sowieckich. Przez kilka następnych dni na ulicach miasta obecne były nawet patrole naszych ludzi z bronią i biało-czerwonymi opaskami na rękach. Ale już po 5 dniach zaczęły się aresztowania członków podziemia. Nasz wywiad ustalił, że na zamku w Rzeszowie NKWD uwięziło ponad 200 akowców.

18 września stworzony na bazie komunistycznej partyzantki Urząd Bezpieczeństwa aresztował mojego pierwszego dowódcę Stanisława Panka „Gila”. Po krótkim śledztwie wysłano go do łagru w głąb Związku Sowieckiego, skąd wrócił dopiero po kilku latach. Podobny los spotkał uwięzionego w październiku dowódcę zamachu na Pottebauma i Flaschkego – „Jota”. Likwidator gestapowców – „Pingwin” był potraktowany znacznie brutalniej. Aresztowany we wrześniu, już w październiku został zamordowany. Miano mu przed śmiercią powiedzieć: „byłeś zdolny strzelać do gestapowców, będziesz zdolny strzelać i do nas". Aresztowania i morderstwa akowców stały się coraz częstsze. Wyrok śmierci należał się za samą przynależność do AK lub za posiadanie broni. W obliczu coraz większej liczby uwięzionych Ciepliński polecił nawet przeprowadzić akcję uwolnienia rzeszowskiego więzienia na zamku, niestety nieudaną.

TWiNN: Czy w okresie tym denuncjacja była większym zagrożeniem niż w czasie okupacji niemieckiej?

W okresie tym wielu ludzi straciło poczucie solidarności i proste zasady moralne. Niektórzy myśleli, że denuncjowanie Polaków Polakom nie jest tak złe, jak denuncjowanie Polaków Niemcom. Zaczął się straszny okres. Organy bezpieczeństwa ścigały nas jednego po drugim. Wcześniej Niemcom było trudniej, bo nie mieli oni tak dobrego rozeznania w strukturze podziemia. Po akcji „Burza” wiele się zmieniło. Proszę sobie uzmysłowić, że na akcję tą z miejsca zamieszkania wyszło w pole większość członków Armii Krajowej. Na przykład z Rudnej Wielkiej, gdzie mieszkałem, jednego dnia ubyło we wsi 80 młodych ludzi. Dla agentów komunistycznych rozszyfrowanie składu podziemia nie stanowiło więc wielkiego problemu.

Zaraz po wkroczeniu Rosjan moi dowódcy z tamtych czasów Stanisław Panek „Gil”, a potem Wiktor Błażewski „Orlik” dyskutowali z Cieplińskim, czy nie należy doprowadzić do likwidacji najbardziej wrogo usposobionych wobec nas i donoszących bezpiece miejscowych sympatyków nowej władzy. Ciepliński nie zgodził się na to argumentując, że ani nie chce bratobójczej walki, ani stwarzania kłopotów naszym sojusznikom z Zachodu rozpętaniem wojny domowej.

Dlatego chcieliśmy przynajmniej uniemożliwić komunistycznej władzy dostęp do ewidencji ludności. W ten sposób można było trochę ochronić członków podziemia. W tym celu jeszcze we wrześniu 1944 nasza bojówka zarekwirowała spisy poborowych w Komendzie Uzupełnień w Rzeszowie, a zaraz potem również zarekwirowała spisy meldunkowe w rzeszowskim ratuszu.

TWiNN: 19 stycznia 1945 r. nastąpiło rozwiązanie Armii Krajowej i podziemie zorganizowało się na nowo. W miejsce AK powstała organizacja „Nie”, a potem ostatecznie „Wolność i Niezawisłość”, czyli WiN. Czy dawało to szanse na uratowanie ludzi podziemia?

WiN z założenia był organizacją znacznie mniejszą niż Armia Krajowa, z oddziałów zdemobilizowano przede wszystkim ludzi najbardziej narażonych na dekonspirację i mających trudną sytuację rodzinną. Nowa organizacja prowadziła bardziej działania propagandowe, niż zbrojne. Ale zadania obronne też były realizowane. W tym celu przy WiN powstały niewielkie komórki tzw. Straży. Moja dawna bojówka dywersyjna weszła w jej skład jako komórka Okręgu Rzeszowskiego WiN. Początkowo liczyła 4, później 6 osób.

Mieliśmy świadomość, że wraz z wkroczeniem sowietów o wiele dokładniej musimy strzec się dekonspiracji. W tym celu udało nam się umieścić w organach bezpieczeństwa nasze wtyczki. Opowiem o jednym przypadku, w którym okazało się to zbawienne. Jeden z dawnych członków AK z Trzebowniska, niejaki Kazimierz K., który po wyjściu z podziemia nadal posiadał broń, został zatrzymany w Rzeszowie przez milicję na próbie rozboju. Na przesłuchaniu zaoferowano mu łagodniejsze traktowanie w zamian za wydanie dawnych kolegów. Prawdopodobnie do udzielenia odpowiednich informacji zostali skłonieni także ojciec i brat zatrzymanego. W każdym razie dostarczyli oni do siedziby UB pełną listę członków podziemia w Trzebownisku, Zaczerniu, Rudnej i innych pobliskich wsiach. Traf chciał, że notatka ta trafiła w ręce sekretarki oficera śledczego, która była siostrą jednego z naszych chłopaków i pracowała dla WiN-u. Oczywiście zatrzymała ona notatkę i przekazała informację, kto sypie. W takiej sytuacji sąd podziemny w Krakowie bardzo szybko wydał wyroki śmierci, a członkowie Straży zastrzelili dwóch denuncjujących autorów notatki.

Inna nasza wtyczka w UB była bardzo wysoko postawionym urzędnikiem. Dzięki temu agentowi dowiedzieliśmy się, że szef rzeszowskiego UB posiada dobrze zakonspirowanego osobistego agenta w którejś z miejscowości na północ od Rzeszowa. Dopiero w 1945 tożsamość konfidenta w końcu wyszła na jaw. Okazał się nim niejaki Szymon Rusin z Rudnej Małej – dawny komunista i kryminalista. Przy naszej bojówce został stworzony wtedy zespół do rozpracowania tego informatora. Po dłuższej obserwacji wszystkie informacje od wtyczki podziemia potwierdziły się i doprowadzono do likwidacji konfidenta.

W pierwszych dwóch latach od momentu wkroczenia wojsk sowieckich na Rzeszowszczyznę podziemie zlikwidowało w Rzeszowie i jego okolicach kilkudziesięciu współpracowników bezpieki i NKWD. To był bardzo brutalny czas, ale musieliśmy się bronić. Władze komunistyczne nie miały żadnych skrupułów w mordowaniu członków podziemia, wokół nas wciąż spotykaliśmy śmierć. 17 maja 1945 w czasie odwiedzin swojej siostry w Rudnej Wielkiej został zastrzelony mój poprzedni dowódca, a wtedy oficer dywersji Okręgu – Wiktor Błażewski ps. „Orlik”. Potem, w maju 1947 r., po obławie w Pogwizdowie zginał mój bezpośredni przełożony Fabian Waltoś ps. „Sowa”. A to tylko moi najbliżsi współpracownicy. Do końca 1947 roku aresztowano prawie całe kierownictwo WiN z Łukaszem Cieplińskim na czele, wśród nich dowódcę Okręgu Rzeszowskiego WiN – Władysława Kobę ps. „Tor”. Wszyscy zostali zamordowani.

3. SAM NA SAM Z UB

TWiNN: Jak w tej tragicznej sytuacji Pan zareagował? Przecież został Pan zupełnie sam.

Na dobrą sprawę, to ukrywałem się już od śmierci „Orlika”. Koledzy z oddziału, którzy przeżyli po rozbiciu struktur WiN, próbowali szukać dla siebie miejsca. Do wyboru pozostawało uciekać na Zachód, próbować rozpocząć nowe życie na tzw. „ziemiach odzyskanych”, albo ukrywać się na miejscu. Ja ostatecznie wybrałem to ostatnie. Czułem się odpowiedzialny za powierzone mi na miejscu magazyny broni. Poza tym także ze względu na to, że nie potrafiłem sobie wyobrazić, aby taka straszna sytuacja dla Polski miała trwać w nieskończoność. Zawsze żyłem nadzieją, że w końcu powróci Wolna Polska. Ta nadzieja dawała mi wiele determinacji w szukaniu sposobów na przeżycie w ukryciu każdego następnego dnia i następnego tygodnia.

TWiNN: Ale przecież tygodnie zamieniły się w miesiące, a nawet w lata. Jak to możliwe, że wytrzymał Pan w ten sposób aż 11 lat ukrywania się? W obliczu niebezpiecznej gry z bezpieką. Oni Pana poszukiwali, a Pan przebywał prawie pod ich nosem.

Początkowo wyjechałem i do połowy 1949 mieszkałem koło Rawicza. Jednak tam wcale nie czułem się bezpieczniej. Potem wróciłem do Rudnej i przez siedem lat żyłem prawie jak dzikie zwierzę. Zwykle nocowałem poza domem, w lesie, wśród zarośli, w stercie desek. Raz na kilka dni skrycie kontaktowałem się z mama lub siostrą, dzięki którym miałem co jeść. Ale w domu byłem najwyżej kilka razy w roku i to tylko na bardzo krótko. W zabudowaniach sąsiada stworzyłem sobie skrytkę wśród drewnianych bali przygotowanych do budowy domu, a największym komfortem było spanie w czyjejś stodole. Nawet zimą nie mogłem sobie pozwolić na lepsze warunki. Cały czas musiałem unikać ludzi, aby nikt mnie nie rozpoznał. W okolicy było tylko kilku przyjaciół z lat okupacji, którym mogłem zaufać, ale przecież nie mogłem u nich zamieszkać.

W tym czasie funkcjonariusze UB wciąż kontrolowali mój dom, przesłuchiwali rodzinę kilka razy w miesiącu. Wiedzieli o moim udziale w bojówce Cieplińskiego, a potem w Straży WiN. Podejrzewali też, że mogę coś wiedzieć o ukrytych arsenałach AK Inspektoratu Rzeszów. Dowiedziałem się też, że mieli informacje, że przebywam gdzieś w okolicy. Musiało im zależeć na ustaleniu, gdzie jestem, bo często widziałem, jak nawet zwykli ORMO-wcy ze wsi regularnie obserwowali okolice domu mojej mamy, często po prostu leżeli bezczynnie w przydomowym ogródku i wyczekiwali.

TWiNN: Czy pod taką presją i w tak trudnych warunkach nigdy nie przeżył Pan chwili załamania, nie chciał się Pan ujawnić?

To by oznaczało moją śmierć. Zbyt dobrze znałem losy moich kolegów. Z biegiem czasu zagrożenie śmiercią było nie do zniesienia. Zwłaszcza, gdy naocznie doświadczałem, z jaką determinacją i jak długo poszukuje mnie bezpieka. Każdy milicjant, każdy funkcjonariusz ORMO, którego gdzieś widziałem, był dla mnie śmiertelnym zagrożeniem. Teraz proszę sobie wyobrazić, że cały czas nosiłem przy sobie naładowany i gotowy do strzału pistolet Colt. W takim napięciu mogło dojść do różnych rzeczy.

W tym wszystkim zacząłem tracić wiarę w Boga. Czułem, że przeszkadza mi ona, gdybym miał kiedyś w desperacji stanąć oko w oko ze ścigającymi mnie ubowcami. Jedyne co mnie powstrzymywało przed porzuceniem religii, to świadomość mojej kochającej matki. Nie wyobrażam sobie jej żalu, gdyby dowiedziała się, że odwróciłem się od Boga. Wtedy postanowiłem, że zanim ostatecznie zdecyduję się na to, poznam bliżej, czym jest chrześcijaństwo. W tym czasie nocowałem na pewnym strychu i zupełnie przypadkowo znalazłem tam egzemplarz Pisma Świętego. I to mnie uratowało, abym zupełnie się nie załamał.

Przez następne dni ile tylko mogłem, czytałem Biblię. Tak mnie to wciągnęło, że zapragnąłem wiedzieć więcej i wierzyć więcej. Nawiązałem dyskretny kontakt z księdzem Olejarką w Rudnej Wielkiej i w ten sposób zacząłem czytać coraz to nowsze pożyczone książki. Najpierw religijne, potem historyczne.

TWiNN: Jak Pan wtedy widział przyszłość?

Chyba nie widziałem w ogóle. Czytanie książek uratowało moje myśli i moją duszę, ale mój organizm coraz bardziej był wyczerpany stresem. Po siedmiu latach unikania dekonspiracji zaczynałem mieć objawy nerwicy, trzęsły mi się ręce. Było ze mną coraz gorzej.

Całe szczęście wtedy przyszedł przełom. Był to początek 1956 roku. Mąż mojej kuzynki mieszkającej w Gliwicach był uczestnikiem ważnej narady funkcjonariuszy partyjnych, na której w ramach odwilży po śmierci Stalina zapowiedziano złagodzenie stanowiska władz wobec uwięzionych członków podziemia. Miano skrócić wyroki, ogłosić amnestię i zaprzestać ścigania żołnierzy AK. Kuzynka wiedziała, że ja cały czas się ukrywam i przyjechała do Rudnej. Mojej mamie udało się nawiązać ze mną kontakt dopiero po trzech dniach i wtedy kuzynka usilnie zaczęła namawiać mnie do ujawnienia.

W moim stanie było to bardzo potrzebne, ale nie tak łatwo przyszło mi podjąć taką decyzję. Przez trzy dni biłem się z myślami, czy zaryzykować wolność, może nawet życie i zgłosić się do komunistycznych władz. Czułem się jednak tak źle, a jednocześnie pojawił się promyk nadziei na normalne życie, że postanowiłem spróbować.

W sobotę 13 lutego 1956 roku zgłosiłem się do prokuratury w Rzeszowie i zostałem od razu przyjęty. Prokurator nazwiskiem Dziekan popatrzył na mnie, przyjął mnie krótko, potem poczęstował wódką i powiedział, żebym spokojnie poszedł do domu, a sprawy formalne załatwimy w poniedziałek.

TWiNN: Zaskoczyło Pana takie przyjęcie, rozwiało wątpliwości?

Tego dnia dałem znać mamie, że jestem po rozmowie, ale jeszcze obawiałem się nocować w domu. W poniedziałek pojawiłem się znowu w prokuraturze i wtedy zaczęło się prawdziwe przesłuchanie. Oprócz prokuratora obecni byli jeszcze zastępca szefa Wojewódzkiej Komendy Urzędu Bezpieczeństwa, a potem także przedstawiciele Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego z Warszawy. Przesłuchiwano mnie przez cztery dni, od poniedziałku do czwartku, wchodziłem do budynku przed godzina 9 rano, a wychodziłem do domu prawie przez północą. Jak mogłem się domyśleć, śledczych najbardziej interesowały szczegóły akcji zbrojnych przeciw funkcjonariuszom bezpieczeństwa i gdzie znajduje się broń rzeszowskiego podziemia. Nie miałem zamiaru ujawniać im ani jednego, ani drugiego. Nie wierzyłem im ani trochę i nie chciałem dawać im jakichkolwiek twardych dowodów na własną działalność konspiracyjną. Efektem przesłuchania był protokół liczący 400 stron maszynopisu.

TWiNN: Czy po tym przesłuchaniu pańskie życie wróciło do normy? Czy poczuł się Pan wolnym człowiekiem?

Powrót do normalności nie był prosty. Miałem 31 lat, brak wykształcenia i poważne problemy zdrowotne. Od razu rozpocząłem naukę w szkole średniej i przygotowałem się do matury. Jednak stres i napięcie po okresie ukrywania ustąpił dopiero po dwóch latach. W 1960 poznałem moją obecną żonę, a w 1962 wzięliśmy ślub. Ale tylko na pozór powróciłem do normalnego życia. Organy bezpieczeństwa wcale nie przestały się mną interesować. Po początkowym okresie spokoju potem regularnie zacząłem być wzywany na przesłuchania. Nawet kilka razy w miesiącu. Pytania wciąż dotyczyły tego samego – walka z władzą ludową i miejsce składowania broni podziemia. Jasne było, że ubecy chcą przyłapać mnie na jakiejś niekonsekwencji albo zmianie wersji wydarzeń. To typowa metoda przesłuchań, dzięki której próbowali zmusić mnie do obciążających zeznań. Przesłuchań tych przeprowadzono ze mną z pewnością ponad setkę. Zaczęły się w 1956 a ostatnie odbyło się w 1988. To nie pozwalało mi zapomnieć, że to wciąż nie jest wolna Polska.

TWiNN: Kiedy naprawdę poczuł Pan, że Wolna Polska wróciła i może Pan otwarcie mówić o swojej historii żołnierza niezłomnego?

Nawet po przemianach demokratycznych w latach 90-tych nie byłem tego pewny. Przez okres PRL widziałem wiele przemian, ale zawsze u władzy pozostawali ci ludzie, którzy kiedyś odebrali Polsce wolność i wymordowali najwartościowszych przywódców. Mimo demokratycznych wyborów w 1989 jeszcze przez następne lata wciąż nie byłem pewny, czy są to trwałe przemiany. Niepokoił mnie na przykład brak pociągnięcia do odpowiedzialności winnych komunistycznych mordów.

W końcu jednak zdecydowałem się zakończyć konspiracyjną historie żołnierza wyklętego. Pierwszym etapem było ujawnienie magazynu broni Inspektoratu Rzeszów Armii Krajowej. Drugim chciałbym, aby było opracowanie archiwum dokumentów tego Inspektoratu i przywrócenie w ten sposób pamięci o moich kolegach, przyjaciołach i towarzyszach broni z podziemia.

* * *

Kazimierz Rzucidło pochodził z Rudnej Wielkiej koło Rzeszowa. Urodził się w 1925 roku i od siedemnastego roku życia przez 14 lat działał w konspiracji niepodległościowej AK i WiN, od 1942 w antyniemieckiej, a od 1944 do 1956 w antykomunistycznej. Po ujawnieniu się zamieszkał w Rzeszowie. Założył rodzinę, dochował się dwóch synów, jednej córki, oraz pięciorga wnucząt.

  

Redaktor naczelny: Barbara Kędzierska
Wydawca
"Siedem - Barbara Kędzierska"
PORTAL INFORMACJI I OPINII
redakcja@czytajrzeszow.pl
35-026 Rzeszów, ul. Reformacka 4